niedziela, 18 grudnia 2011

Włoska kuchnia

Święta już tuż tuż i niedługo nasze domy wypełnią się smakowitymi zapachami bożonarodzeniowych potraw i przysmaków. Nareszcie mam trochę czasu wolnego a świąteczna atmosfera sprzyja kulinarnym fantazjom - postanowiłam więc w końcu napisać o włoskiej kuchni, który to temat już od dawna chodził mi po głowie.

Jaka ona jest - włoska kuchnia...?

Przede wszystkim jest ziołowa, pachnąca i smaczna.
Podstawą włoskiej kuchni jest oczywiście słynna pasta. Pasta występuje tutaj w dziesiątkach odmian, w sklepach zazwyczaj cały dział przeznaczony jest tylko i wyłącznie na różne rodzaje pasty. Można kupić spaghetti, spaghettini, rurki, wstążki, krótkie, długie, lasagne, motylki, muszelki, gwiazdki i pełno innych wariacji. Każdy rodzaj można przygotować na wiele sposobów i dzięki temu, spektrum możliwości jest ogromne. Dla mnie i dla Zosi pasta stanowiła pewną bazę, praktycznie nigdy się nie nudziła.

We Włoszech dzień zaczyna się od kawy. Nasze współlokatorki robiły sobie zawsze esencję kawy, którą następnego dnia rano podgrzewały z mlekiem w mikrofali. Do kawy nierozłącznie ciasteczka, które zamaczały w kawie. Ciasteczka mogły być zastąpione sucharkami lub chlebem z dżemem. Włoszki dziwiły się wielce widząc, jak ja z Zosią jemy na śniadanie np. kanapki z szynką czy serem. Chiara nawet kiedyś mi powiedziała, że próbowała zjeść śniadanie na słono, ale nie mogła. No cóż, widocznie w drugą stronę jest łatwiej, ja już po kilku miesiącach mieszkania z Włoszkami polubiłam małe, słodkie śniadanka włoskie.

Jednak po tak skromnym śniadaniu człowiek zaczyna robić się głodny już w południe, stąd wszyscy obowiązkowo około 13.00 jedzą lunch. Lunch składa się zwykle z kanapki na ciepło lub pizzy lub innego fast fooda. Wieczorem, po powrocie z uczelni lub pracy, o ok. 18.00 jest obiad, który stanowi najważniejszy i największy posiłek dnia. Wtedy też rodzina się zbiera razem i ma czas celebrować posiłek. Najczęściej jest to właśnie makaron lub pizza z lampką wina.

O tym, że włoska pizza zrobiła karierę na całym świecie i jest podstawą diety nie tylko Włochów, ale też Amerykanów, czy Polaków nie muszę wspominać. Warto jednak wspomnieć, że we Włoszech ciasto pizzy ma wiele odmian. Do rodziny "pizzowatych" należy zaliczyć focaccię, pizzetini, pancerotti, focaccino i wiele innych. Ciasto focacci jest dużo grubsze od pizzy i bardziej puszyste. Focacci nie smaruje się pastą pomidorową tak jak margherity, tylko doprawia z umiarem np. pomidorem, olejem z oliwek i solą.

włoskie pancerotto kontra polskie pierogi

Pancerotto podobne jest w smaku do pączka i tak jak pączki smaży się je na głębokim oleju. Kształtem natomiast przypomina duży pieróg. Podawane jest na ciepło a w środku zazwyczaj ma słone nadzienie, np. pomidory z mozzarellą albo ricottę ze szpinakiem.

Włoska kuchnia nie mogłaby istnieć bez aromatycznych ziół i przypraw, a przede wszystkim bez oliwy z oliwek. Oliwę z oliwek Włosi mają zwyczaj lać do wszystkiego, przyprawia się nią pastę, pizzę, oczywiście sałatki i, generalnie, w każdym włoskim domu nie może jej zabraknąć.

Następnym działem włoskiej kuchni zasługującym na osobny akapit są sery. Pyszna i delikatna mozzarella do pizzy i sałatek; aromatyczny i mocny parmezan do spaghetti; gorgonzola, czyli ser pleśniowy, który pochodzi oryginalnie z rejonu Lombardii; delikatna ricotta, serek, który świetnie smakuje z chlebem, ale można go również wykorzystać w rozmaity sposób; oraz wiele wiele innych mniej lub bardziej egzotycznych serów, których jednak ze względu na skromną studencką kieszeń nie miałyśmy okazji bliżej poznać.

I oczywiście wina...  Ale ponieważ akurat w temacie alkoholi nie czuję się zbyt pewnie - napiszę krótko- włoskie wina są słynne i mi bardzo smakują.

Kiedyś nasza współlokatorka, Chiara (czyt. Kiara), zorganizowała w naszym mieszkaniu konkurs. Ona i jej kolega z roku mieli przyrządzić spaghetti carbonara a ich znajomi, czyli m. in. ja i Zosia, mieliśmy ocenić które spaghetti jest lepsze. Wszystkie składniki były dokładnie takie same, również pod względem ilości - nie można było dodawać nic od siebie. Jedyną różnicą miał być sposób przygotowania - czas smażenia szynki na patelni, ugotowanie makaronu, itp.





Oczywiście cała ta akcja była tylko pretekstem, żeby spotkać się w gronie znajomych, zjeść dobrą kolację i wypić wino. Śmiechu było co niemiara. Chiara się bardzo przejmowała rywalizacją i widać było, że zależy jej, żeby wygrać. Co prawda według mnie i Zosi spaghetti jej kolegi było lepsze, ale Chiara i tak wygrała. I dobrze:)

Nauczyłyśmy wszystkich (na ich własną prośbę) jak się wymawia "na zdrowie!". Wszyscy wznosili toasty krzycząc "Na zdrowie!"  i "cin cin!". Bardzo im się spodobało to "na zdrowie". Okazało się, że jeden chłopak zna kilka słówek po polsku, np. "koniak". I umiał zaśpiewać "Szła dzieweczka do laseczka..." No cóż, może zostawię to bez komentarza... Trochę to smutne jaki wizerunek potrafią zostawić po sobie Polacy.

Przygotowałyśmy dla gości drinka z polskiej żubrówki. Smakowało:)


Włoszki przygotowały mohito.


A propos Włochów znających polskie słówka - poznałyśmy na uczelni jednego chłopaka, którego byłą dziewczyną była Polka. Znał takie słówka jak "domek na kurzej nóżce" i "Baba Jaga". I zachwycał się polskim sękaczem. Ostatniego dnia egzaminów przyniosłyśmy mu sękacza sprowadzonego wcześniej z Polski. Był zaskoczony, ale też bardzo zadowolony.

Życzę wszystkim pysznych, zdrowych i rodzinnie spokojnych Świąt Bożego Narodzenia:)

sobota, 20 sierpnia 2011

W domu

A zatem koniec... Mój roczny pobyt w Mediolanie dobiegł końca. Jest już druga połowa sierpnia i rzucona w wir wakacyjnych przygód powoli zaczynam zapominać jak to było tam, we Włoszech. Gdy przywołuję teraz w pamięci to wszystko, co mnie wtedy obchodziło, całe to miasto, mieszkanie, znajomych - wydaje mi się to już tak odległe i jakieś nierealne...

Te dwa światy - włoskie studia w Mediolanie i mój dom w Gdańsku - kojarzą mi się z dwiema płytami tektonicznymi, które ścierają się ze sobą. Można żyć na jednej lub na drugiej, ale nie na obu na raz. Jest się albo w Gdańsku albo w Mediolanie a Skype służy jako jedyny łącznik. Teraz gdy wróciłam płyty rozsunęły się nagle i widok na to, co się dzieje na drugiej pycie stał się zamazany, odległy. Gdy myślę o Mediolanie czuję jak zbliżam się do krawędzi gdańskiej płyty i wpatruję się w ledwo majaczący na horyzoncie włoski ląd. Szczerze mówiąc nie jest to zbyt miłe uczucie. Nie dlatego, że mam jakieś złe wspomnienia, ale dlatego, że wszystko to już minęło, już istnieje tylko w mojej głowie (a dokładniej w mojej i w Zosi) i już nie powróci. Mogę już stać tylko na mojej płycie i patrzeć na to co było na drugiej, ale nie mogę już się na nią przedostać.
Oczywiście nie znaczy to, że nigdy w życiu nie pojadę do Mediolanu, ale to nie to samo.

Koniec tej przydługiej metafory, czas na konkrety. Przede wszystkim oprócz mnóstwa wspomnień zyskałam również w bardziej przyziemnych sprawach, na przykład - zaliczyłam semestr. Tak, udało się, po trwającej niemal miesiąc sesji zaliczyłam wszystkie przedmioty. Niektóre lepiej, niektóre gorzej, ale nie muszę wracać we wrześniu.

Co zyskałam oprócz tego? Odpowiedź brzmi: mnóstwo. Doświadczenie, nowe spojrzenie na architekturę, nowe kontakty, znajomość języka, poznanie innej kultury (nie tylko włoskiej),... mogłabym wymieniać długo, ale nie ma potrzeby, bo wszyscy wiemy, że podróże kształcą. Jednak inną rzeczą jest wiedzieć o tym a inną doświadczyć. Cieszę się bardzo, że pojechałam.

Wiele osób pyta mnie, jakie są różnice pomiędzy studiowaniem tutaj a we Włoszech. Spróbuję więc usystematyzować trochę to, co już wiem.

1. System nauczania jaki obrali Włosi na Politecnico di Milano różni się bardzo od naszego. Jest bardziej "uczelniany" a nie "szkolny" tak jak u nas. Jest mniej przedmiotów, za to każdy trwa dłużej. Dzień podzielony jest na dwa klarowne bloki po cztery godziny.
- od 9.15 do 13.00 - 4 godziny - jeden przedmiot
- od 13.00 do 14.00 przerwa na lunch (wł. pranzo)
- 4 godziny - drugi przedmiot (lub ten sam)
Tak więc każdy nauczyciel ma więcej godzin dla studentów a student ma więcej czasu na opanowanie przedmiotu i teoretycznie większą szansę na dogłębne poznanie problemu. Dzięki temu na przykład niektórzy prowadzący potrafią czasem poświęcić nawet godzinę na konsultacje dla jednej grupy projektowej. W takim rozkładzie zajęć nie potrzebne są dodatkowe konsultacje tak jak u nas, ponieważ czasu jest pod dostatkiem na zajęciach.

2. Na Politechnice Mediolańskiej nie ma czegoś takiego jak kolokwia.Wykłady kończą się po pół roku egzaminem. Na tzw. laboratoriach, czyli na projektowaniu architektonicznym lub urbanistycznym co jakiś czas występują tylko klauzury, które działają na takiej samej zasadzie jak u nas, to znaczy podsumowują etap pracy. Oceny na koniec stawiane są w skali od 1 do 30. 18 punktów zalicza przedmiot. System taki jest zdecydowanie mniej stresujący, jednak wymaga od studentów samodzielnej organizacji pracy, co może okazać się pod koniec roku nieco zdradliwe.

3. Politechnika Mediolańska dzieli się na kilka kampusów. Dwa z nich znajdują się w samym Mediolanie, reszta w różnych mniejszych miejscowościach rozsianych praktycznie po całej Lombardii.  W Mediolanie w centrum miasta znajduje się kampus "Leonardo" a w dzielnicy Bovisa jest ten do którego myśmy chodziły, tzn. kampus "Bovisa". Architektura na Leonardzie jest bardziej techniczna i budowlana, podczas gdy na Bovisie większy nacisk kładzie się na ideę projektu i wizję artystyczną. Nie są to studia inżynierskie. U nas na PG można powiedzieć, że mamy do czynienia z czymś pomiędzy tymi dwoma szkołami architektury. W związku z tym trochę inne były wymagania, które stawiali nam nauczyciele, inne, nowe i bardzo pouczające spojrzenie na architekturę.

Na projektowaniu architektonicznym ogromną wagę przykładano do wyszukiwania: materiałów, bibliografii, inspiracji, informacji, czyli tzw. "ricerca", po angielsku "research". Cały V semestr polegał prawie wyłącznie na zbieraniu tych informacji. Musiałyśmy zaprzyjaźnić się z włoską biblioteką, która nawiasem mówiąc była na prawdę bardzo przyjemna i nowoczesna. Oprócz tego na projektowaniu były jeszcze jakieś pomniejsze zadania, ale właściwy projekt zaczęliśmy robić dopiero w następnym semestrze.

4. Jeśli chodzi o same budynki Politechniki i jej wyposażenie, to miałyśmy okazję poznać kilka patentów, których u nas raczej nie ma, a które fajnie funkcjonowały. Koło biblioteki zorganizowano ogromną salę do nauki otwartą praktycznie zawsze, z dużymi stołami z możliwością podłączenia laptopa do prądu. Oczywiście internet, tak jak u nas, jest dostępny na całej uczelni.


Na PG na podobnej zasadzie działają nasze czytelnie.

Sala komputerowa - oprócz zwykłych ławek posiada także stanowiska komputerowe oraz skanery - w formacie A4 i A3, bardzo cenne dla architektury. Oczywiście wstęp wolny i dostęp do skanerów za darmo.



Kącik do podgrzewania obiadu w mikrofali - podoba mi się to, że na włoskich uczelniach szanuje się czas posiłków. Jest stała godzina (13.00 - 14.00), podczas której wszyscy mają możliwość nabrania energii na popołudniowe zajęcia. Obiad można przynieść sobie z domu i podgrzać w mikrofalówce lub kupić w jednym ze sklepików, których pełno jest dookoła uczelni. Nie ma sytuacji która panuje u nas - plan dnia wygląda codziennie inaczej, na obiad nie ma czasu lub je się go w biegu pomiędzy jednym wykładem a drugim.


Podczas przerwy na lunch cały kampus wygląda sielankowo.



Na całym kampusie studenci mogą korzystać z wszystkich sal, wystarczy poprosić portiera o otworzenie i już. I faktycznie włoscy studenci używają sale do pracy, jest to powszechnie przyjęte, nawet na długo przed sesją.



Sesja na Politechnice Mediolańskiej jest inna niż nasza. Przede wszystkim trwa dłużej (miesiąc) co w połączeniu z mniejszą liczbą przedmiotów do zaliczenia daje stosunkowo komfortową sytuację. Poprzedzona jest tygodniem wolnym od zajęć i egzaminów. Włoscy studenci podchodzą do sesji na serio i, cokolwiek by mówić o włoskim poczuciu czasu i lekkim podejściu do życia, trzeba przyznać, że generalnie są sumienni i pracowici. Zapewne wpływ na to ma także to, że za studia płacą grube pieniądze, ale mimo wszystko...

Nie wszystko jednak podobało mi się w równym stopniu na Politechnice Mediolańskiej. Nie podobało mi się, że wykładowcy spóźniają się i że nie robią przerw na wykładach - po dwóch godzinach gadania na prawdę trudno jest się skupić. Poza tym... hm... a, już wiem, w soboty biblioteka jest zamykana, tak samo jak wszystkie drukarnie.

Oprócz różnic pozytywnych i negatywnych istnieje też dużo podobieństw. Wykłady są interesujące lub nie, studenci słuchają lub klikają w CAD-zie z słuchawkami na uszach, zawsze znajdzie się kilku leserów i kilku prymusów, wykładowcy używają rzutnika lub czytają z kartek... ludzie są podobni, mimo że mówią w innym języku. Inni, ale jakże podobni.

Mój Erasmus dobiegł końca. I teraz z pełną odpowiedzialnością i przekonaniem mogę napisać: Jeżeli tylko ktoś ma taką możliwość, to koniecznie powinien wyjechać na Erasmusa, lub na inną wymianę tego typu, ponieważ WARTO! Pomimo początkowych trudności z formalnościami i strachu przed nieznanym naprawdę warto.

oto dlaczego warto:) nie no, taki żart...

PS. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się zmobilizować, żeby napisać o włoskiej kuchni, jest to moim marzeniem już od pół roku co najmniej.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Trzęsienie ziemi

Przeżyłam pierwsze w moim życiu trzęsienie ziemi. Dzisiaj, 17 lipca 2011 roku, zanotowano lekkie trzęsienie ziemi w Mediolanie, Genui, Bolonii, Weronie i całych północnych Włoszech.

Jeśli było przewidziane, to myśmy nic o nim nie wiedziały. Około godziny 21.00 poczułam, że coś trzęsie moim krzesłem. Na początku myślałam, że to Zosia próbuje w ten dziwny sposób zwrócić na siebie moją uwagę. Zdziwiłam się, gdy obróciwszy się nikogo za sobą nie zobaczyłam. Spojrzałyśmy tylko po sobie z Zosią ze zdziwieniem i podekscytowaniem. Nasze współlokatorki też poczuły drgania.

Chociaż wstrząs trwał tylko kilka sekund dostarczył nam wrażeń nie mniejszych niż powiedzmy potężna karuzela... Uświadomienie sobie, że cały nasz dom, cała powierzchnia, całe północne Włochy - zostały poruszone, drgnęły i że ja to odczułam tak wyraźnie, sprawia, że trochę kręci mi się w głowie...

Dla zainteresowanych:

http://www.giornalettismo.com/archives/134030/lieve-terremoto-a-milano-e-in-tutto-il-nord/

niedziela, 19 czerwca 2011

Włoskie drogi

Ruch drogowy we Włoszech jest jednym z tematów, który zostawiłam sobie na deser mojego erasmusowego bloga, ponieważ dostarcza mi dużo ciekawych i zabawnych sytuacji do opisania.
Włoskie drogi różnią się zdecydowanie od Polskich, i nie chodzi mi tutaj o jakość nawierzchni. W Mediolanie jest dużo więcej samochodów, zabudowa jest gęściejsza a styl jazdy Włochów, oprócz adrenaliny, wywołuje u mnie uczucie szacunku i respektu - trzeba mieć na prawdę niezły refleks i oczy dookoła głowy, żeby tak jeździć.

motory nieodłącznie kojarzą się z włoską kultuą

Styl jazdy kierowców włoskich przypomina mniej więcej styl niespełnionych rajdowych kierowców - amatorów, którzy zamiast wyżywać się na trasach wyścigowych muszą gnieść się w ciasnej tkance miejskiej. Generalnie wszystkie chwyty są dozwolone. Znaki drogowe traktowane są raczej jako wskazówki, niż kodeks drogowy. Światło kierunkowskazu wyszło u Włochów z mody, podczas zjeżdżania z ronda nie jest przyjęte go używać. Włosi jeżdżą szybko i ostro. I nie wynika to z chęci zaimponowania kompanom podróży, lecz raczej z przyjętego zwyczaju i konieczności. Szybką jazdę uprawiają tutaj prawie wszyscy, chłopacy, dziewczyny, młodzi i starzy.


Włosi uwielbiają na siebie trąbić. Powiedziałabym wręcz, że dzień bez trąbienia to dzień stracony.:) Trąbią z różnych powodów.
Trąbią gdy stoją w korku, który nie porusza się już od 5 minut,
gdy ktoś zajedzie drogę,
gdy się śpieszą,
gdy chcą komuś grzecznie zwrócić uwagę (wtedy jest to takie krótkie, ciche, kilkakrotne "pip pip!"),
gdy chcą pozdrowić sąsiada, który przechodzi właśnie ulicą,
gdy chcą wyrazić swoje uznanie dla dziewczyny, którą zobaczą na chodniku(!!!)...
gdy pada... gdy świeci słońce........... gdy mają do zakomunikowania światu, że jest piękny, a AC Milan wygrało właśnie kolejny mecz.......
To niewinne hobby nawet by mi i nie przeszkadzało, gdyby nie to, że trochę niszczy nerwy. Dzisiaj na przykład usłyszałam z okna trąbnięcie tak nagle, że cała aż podskoczyłam na krześle (na szczęście herbata nie wylała się na laptopa, ale mało brakowało).

Mediolan ma poważny problem z ilością samochodów. Parkingów jest wciąż za mało (a może samochodów zbyt dużo). Nic dziwnego więc, że Włosi doszli w sztuce parkowania do szczytów mistrzostwa. Generalnie nie ma dla nich miejsca, na którym nie dałoby się zaparkować. Jeśli trzeba zaparkować na drzewie, Włoch tego dokona. Murek o wysokości prawie 30 cm - nic to; chodnik, przejście dla pieszych - a w czym problem?, przecież pieszy jakoś zawsze się przeciśnie...




Podczas parkowania równoległego samochód ma prawo, że tak powiem, utorować sobie miejsce "łokciami", to znaczy wepchnąć się w miejscówkę stukając leciutko samochód przed sobą i samochód za sobą. Wielokrotnie byłyśmy tego świadkami. Raz nawet przy nas jakiś facet podczas parkowania popchnął samochód Zosi. Pewnej kobiecie parkowanie zajęło więcej czasu niż zdolni bili wytrzymać kierowcy czekający za nią i zaczęli trąbić. Biedaczka tak się zestresowała, że stuknęła samochód przed nią tak mocno, że włączył się alarm.
Prawie wszystkie samochody są podrapane na zderzakach. Nic dziwnego, że małe Smarty cieszą się w Mediolanie tak ogromną popularnością.



Inną ciekawą cechą włoskich dróg są światła na krzyżowaniach. Podczas ruszania nie świeci się żółte światło, tylko od razu jest zielone. Za to zanim zapali się czerwone dłuuugo świeci się żółte. Co śmieszniejsze często światła dla samochodów są również sygnalizacją dla pieszych, nie ma osobnych sygnalizatorów. Minęło trochę czasu zanim się z Zosią do tego przyzwyczaiłyśmy.

 Komunikacja miejska jest w Mediolanie bardzo dobrze rozwinięta. Mamy metro, którym można dojechać praktycznie wszędzie. Autobusy i tramwaje jeżdżą często i do późna w nocy. Co prawda nie trzymają się rozkładów i również mają swoje kaprysy, (np. czasem nie przyjeżdżają przez prawie pół godziny a później zjawiają się w parach albo trójkach). Ale i tak jest tutaj pod tym względem bardzo dobrze.
A propos, przypomniał mi się taki filmik:

http://www.youtube.com/watch?v=XkInkNMpI1Q

Jak go pierwszy raz zobaczyłam popłakałam się od śmiechu.

Mediolańskie tramwaje dużo przeżyły i najwyraźniej jeszcze wiele przed nimi.

Na koniec kilka przykładów włoskich absurdów drogowych.

Przykład nr 1.
Skrzyżowanie Via Bramante z Viale Elvezia i Via Legnano.

Najdłuższe przejście dla pieszych, jakie widziałam. Żeby dostać się na drugą stronę ulicy i na przystanek autobusowy musiałyśmy przejść przez pasy pod rząd 7 razy.


Przykład nr 2.
Skrzyżowanie ulicy o wdzięcznej nazwie "Viale Pietro e Maria Curie".


Generalnie miejsce jest ładne, zielona wysepka kończąca optycznie oś widokową. Na czym polega problem? Nie ma jak się do niej dostać. Z każdej strony jest droga albo skrzyżowanie. Dookoła nie ma chodników, a schody prowadzą donikąd.




Przykład nr 3.
Piazza Giovanni Bausan.

Jest to rondo niedaleko naszej politechniki. Na środku jest ładna fontanna, miejsca do siedzenia, zieleń, czyli przyjemne miejsce do spożycia drugiego śniadania na świeżym powietrzu. W czym tkwi problem? Może już ktoś się domyśla?


Dookoła ronda jest dość ruchliwa, dwupasmowa jezdnia. Nie ma wyznaczonych pasów dla pieszych. Przedostanie się do środka grozi śmiercią lub kalectwem, lub też po prostu wymaga refleksu i szybkich nóg.

Na zakończenie Przykład nr 4.
Skrzyżowanie via Lisiade Pedoni, Via Martin Luter King.

Jest to skrzyżowanie, które codziennie przebywamy w drodze na uczelnię. Na zielono została pokazana trasa jaką zawsze idziemy, na czerwono ta którą legalnie powinnyśmy iść. Otóż to piekielne skrzyżowanie absolutnie olało fakt, że na świecie istnieją piesi. Po lewej stronie nie ma chodnika, a żeby przejść na drugą stronę, tam gdzie jest chodnik, trzeba przechodzić dwukrotnie, przez ruchliwą, szybką ulicę, w dodatku zza zakrętu. Dla jasności, tam też nie ma pasów przejścia.


Żeby było lepiej - z parkingu, tego, który widać na zdjęciu, można zjechać tylko w lewo, ponieważ jest to droga jednokierunkowa. Jednak kierowcy nagminnie wyjeżdżają z tego parkingu w prawo, jadąc ok 40 m pod prąd. Dzieje się tak, ponieważ żeby dostać się na tę główną ulicę, trzeba wykonać jakiś horrendalny objazd.

Włoskie drogi są temperamentne, ale nie niebezpieczne. Braki często nadrabiają determinacją i pomysłowością. Łączą piękno z niepraktycznością. Zupełnie tak jak Włosi.

niedziela, 22 maja 2011

Lot


"Kapitan XXX wraz z całą załogą wita na pokładzie samolotu Wizz Air w locie z Gdańska do Mediolanu Bergamo. Przypominamy, że używanie telefonów komórkowych oraz wszelkiego sprzętu elektronicznego podczas startu jest zabronione. Tych z Państwa, którzy tego jeszcze nie uczynili prosimy o natychmiastowe wyłączenie telefonów komórkowych. Przypominamy również, że palenie tytoniu jest w kabinie surowo zabronione. Kara będzie egzekwowana zaraz po wyjściu z samolotu.
...
Prosimy teraz zwrócić uwagę na obsługę samolotu, która zademonstruje podstawowe zasady bezpieczeństwa podczas lotu...
Wyjścia awaryjne oznaczone są podświetlonymi napisami. Samolot wyposażony jest w osiem wyjść awaryjnych. Dwa znajdują się w przedniej części samolotu, cztery w środkowej części oraz dwa w tylnej. Podświetlone pasy na podłodze wskażą Państwu drogę do wyjścia. Prosimy o upewnienie się gdzie znajduje się najbliższe wyjście awaryjne.
Pokarzemy teraz Państwu jak należy używać pasów bezpieczeństwa. Tak należy zapiąć pas..., a tak rozpiąć...
Teraz pokarzemy jak używać masek tlenowych. Maski umieszczone są w panelach nad fotelami. Gdy w kabinie spadnie ciśnienie maski wypadną automatycznie. Należy uaktywnić przepływ tlenu pociągając mocno najbliższą maskę do siebie. Nałożyć pasek za głowę, oddychać normalnie. Po założeniu maski prosimy pomóc tym z pasażerów, którzy potrzebują pomocy.
W fotelu przed państwem znajduje się instrukcja bezpieczeństwa. Prosimy się z nią zapoznać.
Prosimy zapiąć pasy aż do wyłączenia sygnalizacji świetlnej"
...
...
samolot kołuje...
....
następuje start, samolot rozpędza się do prędkości ok 200 km/h.
...
odrywa się od ziemi
..
...
...
...
<ping> (sygnalizacja zapiąć pasy się wyłącza)
...
...
...
....
"kszzszz Obsługa będzie teraz przyjmować zamówienia na napoje i przekąski. Zapraszamy do zapoznania się z naszą ofertą na ostatniej stronie katalogu umieszczonego w fotelach przed Państwem."
....
....chrr
chrr
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...


...
...
...
...
...
...
...
...

chrrrr,
...chrrr
....
...
widoki piękne
....
.....
Po godzinie
"Załoga przygotowuje się do lądowania. Prosimy zgłaszać ostatnie zamówienia.
 ...
...
<ping> Sygnalizacja zapiąć pasy

"Prosimy o zapięcie pasów oraz wyłączenie telefonów komórkowych."
.....
....
...
samolot zniża się...
....
....
usiadł
Aplauz!!!!
...
"Witamy na lotnisku Mediolan Bergamo. Jest godzina 11.05, czyli 20 min przed planowanym czasem przylotu. Prosimy o pozostawienie pasów zapiętych aż do całkowitego zatrzymania samolotu a przede wszystkim do wyłączenia sygnalizacji świetlnej. Dziękujemy za wybranie linii lotniczych Wizz Air i życzymy miłego pobytu w Mediolanie, a tych z państwa którzy wracają, witamy w domu."

wtorek, 3 maja 2011

Beatyfikacja Jana Pawła II

1 maja 2011 roku Karol Wojtyła, nasz papież, papież Polak, Jan Paweł II został ogłoszony błogosławionym.

W tym prostym zdaniu zawarte jest wszystko to, co chciałam Wam przekazać w dzisiejszym poście, właściwie nie trzeba nic dodawać. 1 maja, wczoraj, o godzinie 10.00 rano podczas mszy Świętej w Watykanie odprawianej przez Benedykta XVI odbyło się jedno z najważniejszych wydarzeń ostatnich lat w Kościele. Wydarzenie, którego wszyscy jesteśmy światkami, i które jest pewnym punktem w historii, a w szczególności w historii Polski.

Byłyśmy z Zosią na Pacu Św Piotra w Rzymie podczas beatyfikacji. To jest jedna z najwspanialszych rzeczy jaka mnie spotkała tutaj we Włoszech podczas mojego Erasmusa. Gdyby nie moje studia tutaj z pewnością bym się nie wybrała do Watykanu na uroczystości beatyfikacyjne. Ale byłam tam, widziałam wszystko co działo się tego dnia w Rzymie i zaraz Wam o tym opowiem.

Na beatyfikację wybrałyśmy się z Zosią razem z naszą grupą z polskiej parafii. Zaraz po ogłoszeniu daty beatyfikacji, czyli około trzy miesiące temu ksiądz na ambonie ogłosił, że tworzy grupę jadącą na beatyfikację i jeśli ktoś chce się zapisać to musi się deklarować natychmiast, ponieważ bilety zaraz będą wykupione. Cena pociągu w obie strony miała wynosić 150 Euro (ze zniżką załatwioną przez księdza, bez zniżki - 180 Euro). Na początku trochę nas ta cena odstraszyła, ale po konsultacjach z rodzicami ("Jedźcie, jedźcie koniecznie!!!") postanowiłyśmy, że jedziemy.

Dojazd do Rzymiu odbyłyśmy w warunkach komfortowych, ponieważ miałyśmy miejscówki a sam pociąg jechał do Rzymu zaledwie 3 godziny, zatrzymywał się tylko w dwóch miejscach, w Bolonii i Florencji. Wyruszyłyśmy w sobotę 30 kwietnia wieczorem i w Rzymie byłyśmy o ok 22.40. Zanim jednak dostałyśmy się do Watykanu minęły następne dwie godziny, ponieważ wystąpił problem z autobusem. A mianowicie trzeba było poczekać na taki, który pomieściłby wszystkich pasażerów plus 40 osobową grupę pielgrzymów. Gdy już się wcisnęliśmy do środka staliśmy upakowani mniej więcej jak szprotki w puszce. A nawet gorzej, bo szprotki nie mają przecież plecaków ani karimat...

Autobus wysadził nas kawałek przed bazyliką, musieliśmy jeszcze trochę dojść pieszo. Na początku próbowaliśmy dostać się na Plac Św. Piotra od przodu. Wiedziałyśmy, że na Placu nie ma sektorów i że w związku z tym obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy. Około 6 rano bramki miały zostać otwarte. Okazało się, że Via della Conciliazione, czyli główna droga prowadząca do Bazyliki jest w tym miejscu zamknięta i nie wiadomo, czy bramki zostaną otwarte (czerwona linia na mapie). Dwie siostry zakonne (Polki), które wzięły na siebie ciężar organizacji ogłosiły, że od tego momentu możemy poruszać się osobno i że zbiórka jest dopiero jutro wieczorem na stacji. Zasugerowały też, że trzeba próbować dostać się od boku na Via della Conciliazione. Postanowiłyśmy, że spróbujemy.

Okazało się, był to dobry wybór, zobaczyłyśmy tłum ludzi przedostających się w kierunku głównej drogi (niebieska linia na mapie). Ochroniarze wpuszczali na Via delle Conciliazione stopniowo, nie wszystkich na raz. W momencie gdy dostałyśmy się w końcu na główną ulicę puściłyśmy się pędem, żeby znaleźć się jak najszybciej, jak najbliżej bazyliki. Widziałyśmy już doskonale kopułę! To było wspaniałe, tak biec w kierunku tej kopuły i tylko mijać po drodze innych pielgrzymów przeskakując co chwila przez jakiś murek czy krawężnik....


 Zatrzymałyśmy się w miejscu gdzie już nie dało się przejść dalej. Tłum stanął i tylko dochodzili za nami kolejni ludzie. Było to około 2.00 w nocy. Znalazłyśmy skrawek jakiegoś murku do siedzenia, co graniczyło niemal z cudem, bo ścisk był taki, że nie dało się nawet usiąść na ziemi. Ja usiadłam na murku, Zosia usiadła na ziemi opierając mi się o moje kolana. Część ludzi również dała radę przycupnąć czy oprzeć się o coś, reszta musiała stać. Czekaliśmy w ten sposób około półtorej godziny. Próbowałyśmy zasnąć, ale nie bardzo się dało. Trochę czytałyśmy gazety, które były rozdawane wcześniej. Dookoła nas byli sami Polacy. Poznałyśmy sympatyczne małżeństwo z Wrocławia, które siedziało obok nas.



Przed 4.00 ruszyło się. Przeszliśmy ok 20 m i stop. Pół godziny czekania i następne kilka metrów. Tak już było do samego rana. Oczywiście o siedzeniu nawet mowy nie było. Nie wiedzieliśmy tak na prawdę czy dostaniemy się na Plac. Chodziły słuchy, że jest tam jeszcze dużo miejsca, ale nikt nie był tego pewien.

Jednak udało się. Wpuścili nas. O około 7.00 przechodziłyśmy już ostatnie metry Via della Conciliazione, a o 8.00 po przeskanowaniu naszych plecaków i przejściu przez bramki (brami były ustawione pomiędzy kolumnami) znalazłyśmy się nagle na Placu Św. Piotra! Okazało się, że jest jeszcze sporo miejsca. Spokojnie dostałyśmy się do tylnego sektora, mniej więcej na środku placu.
Rozłożyłyśmy karimaty...
Zdjęłyśmy buty...
Zasnęłyśmy...





Msza rozpoczęła się o 10.00. Zosia poszła wcześniej ustawić się w kolejce do ubikacji (półtorej godziny czekania) i niestety już nie dała rady przecisnąć się z powrotem, dlatego podczas mszy byłyśmy osobno. Na szczęście nie zdołało to przyćmić radości uczestnictwa w uroczystości. Msza była piękna. Dostałyśmy małe książeczki z tekstami całej liturgii. Stałe części mszy śpiewane były po łacinie na melodie gregoriańskie tak dobrze mi znane dzięki księdzu Wilczyńskiemu. Czytania w różnych językach, między innymi po polsku. I prawie na samym początku słowa papieża Benedykta, że Jan Paweł II zostaje dołączony do grona błogosławionych. Na początku nawet nie za bardzo zauważyłam, że to już, ale zaraz się zorientowałam.



Podczas mszy świeciło pięknie słońce, spaliłam sobie na raka całe ramię. Na szczęście chociaż głowę miałam ochronioną, bo nasza mediolańska grupa dostała biało - czerwone chusteczki.

Dookoła nas byli sami Polacy, Polacy stanowili chyba 60 albo 70% ludzi na Placu Św. Piotra. Widać to było najlepiej na końcu mszy, gdy papież wyczytywał i witał różne narodowości. Na początku Hiszpanie- marnie, Niemcy- uuu słabiutko, Włosi, trochę lepiej, jeszcze kilka innych krajów i na końcu Polacy - caaały plac aż zadrgał, wszyscy Polacy podnieśli flagi i zaczęli machać i wiwatować. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Polacy absolutnie zdeklasowali pod względem ilości wszystkie inne narodowości. To było bardzo... miłe:)


Po mszy miałyśmy jeszcze sporo czasu na zwiedzanie Rzymu. Chodząc po ulicach wokół Watykanu ukazał nam się dosyć żałosny widok dróg. Gazety, te same, które były rozdawane w nocy, leżały dosłownie wszędzie w strzępach. Chociaż to wcale nie było najgorsze. Najgorsze było to, że Toi Toi było karygodnie za mało.




Pociąg powrotny do Mediolanu odjeżdżał o 19.00. Postanowiłyśmy, że powoli kierując się w stronę dworca zobaczymy z Rzymu to, co się da. Nie było to łatwe, ponieważ nieprzespana noc i upał dawały o sobie znać. Poszłyśmy na Forum Romanum, zeszłyśmy na dół i obeszłyśmy Koloseum dookoła. Zobaczyłyśmy też kościół Santa Maria Maggiore, kościół Il Gesu,












Kupiłyśmy sobie pudełko Cartedorów i zjadłyśmy całe od razu. W parku niedaleko Koloseum przespałyśmy pół godziny. Całą drogę powrotną w pociągu spałyśmy jak zabite. W Mediolanie okazało się, że jest strajk komunikacji miejskiej i nic oprócz taksówek nie kursuje. A więc znowu czekałyśmy godzinę w 100-metrowej kolejce do taksówek. Tak,.. podczas tego wyjazdu nauczyłam się czekać...

Beatyfikacja upłynęła nam pod znakiem czekania. Czekanie na wpuszczenie na plac, czekanie na autobus, czekanie do toalet, czekanie na taksówki... Tego typu wydarzenia masowe są przeznaczone dla ludzi cierpliwych. Także dla silnych fizycznie i psychicznie. Jeśli ktoś ma skłonności do użalania się nad sobą niech lepiej zrezygnuje zawczasu. Żeby owocnie przeżyć beatyfikację trzeba być wyposażonym w dużo cierpliwości i życzliwości, wygodne buty, wodę, ciepły koc i stalowy pęcherz. Sygnał karetki pogotowia słychać było niestety bardzo często. Nawet raz przy mnie wynieśli na noszach kobietę, która po prostu zasłabła, z duchoty i zmęczenia.

Nie chcę jednak, żeby to co piszę odstraszało kogokolwiek od przyjeżdżania do Watykanu, czy w ogóle psuło obraz jaki prezentuje nam telewizja. Po prostu wszystkie te niewygody są cena jaką trzeba zapłacić, żeby być naocznym świadkiem. Sama msza była dla nas wspaniała, nawet mi było żal, że tak szybko się skończyła (z resztą nic dziwnego, 3 godziny, w stosunku do całego czekania przed mszą, wydają się krótką chwilką). Ale możliwość uczestniczenia w niej jest okupiona dużym poświęceniem.

Jan Paweł II został błogosławionym. Za kilka lat zostanie Świętym. To kto się wybiera ze mną?:)