Już od bardzo dawna, odkąd zostało postanowione, że wyjeżdżamy na Erasmusa do Mediolanu, wiedziałam, że muszę się wybrać do mediolańskiej La Scali. Udało nam się to osiągnąć 04.03.2011, ale tak naprawdę miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu w tym względzie. A było to tak...
Rano 4 marca,w piątek, poszłyśmy z Zosią na wystawę Caravaggia (nie były to oryginały, raczej cyfrowe reprodukcje podświetlone od tyłu..., ciekawe, ale opowiem o tym innym razem). Po wystawie przypomniałam sobie nagle, że przecież chciałam się czegoś dowiedzieć na temat zniżek dla studentów w La Scali. Poszłyśmy bez większych nadziei zaczerpnąć informacji, okazało się, że główne wejście jest zamknięte. Boczne, tam gdzie sprzedaje się bilety również. Zrezygnowane już chciałyśmy iść do domu, gdy nagle jakiś facet podszedł do nas i pyta się, czy nie chcemy biletów na "Toscę" dzisiaj wieczorem... Na początku nie wiedziałyśmy do końca o co mu chodzi. Ale tak... no wyraźnie, pyta się czy nie chcemy biletów do La Scali za 12 Euro... pokazuję jakąś listę, mamy się zapisać...
Dla niewtajemniczonych informuję, że najtańsze bilety do La Scali kosztują 30 Euro, najdroższe dochodzę do 240 E.
Nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawe z naszego szczęścia, oczywiście wpisałyśmy się na listę. Było to o ok 16.00. Pan powiedział, że musimy przyjść o 17.30 w to miejsce, żeby zapłacić za bilety. Przedstawienie rozpoczyna się o 20.00.
Postanowiłyśmy, że nie będziemy przez te półtorej godziny wracać do domu, tylko poczekamy na starówce jedząc pyszne pancerotto (jest to coś w rodzaju pączka w kształcie dużego pieroga, w środku zamiast dżemu znajduje się np. mozarella z pomidorem, podawane na ciepło, pyszotka:).
Chciałyśmy wpisać na listę jeszcze nasze współlokatorki, ale niestety trzeba było się podpisać osobiście.
O 17.15 przed kasą La Scali zebrał się już spory tłumek szczęściarzy czekających na tanie bilety. Zaczęto rozdawać numerki wyczytując nazwiska w kolejności zapisanej na liście. Myśmy miały numer 132 i 133.
Zanim otrzymałyśmy nasz numerek była już 18.00. Z numerkiem trzeba było jeszcze wystać w kolejce do kasy, w której trzeba było zapłacić i odebrać bilet. I znowu, jako że byłyśmy dopiero 132 i 133 musiałyśmy się nieźle wyczekać. Ale było wesoło, towarzystwo również nie przejmowało się przejściowymi trudnościami. W końcu nagroda za wysiłek miała byś ogromna...
Gdy kupiłyśmy nasze bilety okazało się, że jest 18.20. Do przedstawienia pozostało 1 godz i 40 min. Wahałyśmy się z Zosią czy jechać czy nie jechać do domu żeby się przebrać, nie chciałyśmy się spóźnić, a droga w tę i z powrotem zajęłaby nam ok 1,5 godz. Czyli w domu miałybyśmy 10, maksymalnie 15 min... Jednak postanowiłyśmy spróbować. Jakoś nie wyobrażałam sobie być w La Scali w dżinsach i adidasach.
Zdążyłyśmy, biegłyśmy momentami, ale udało się. Pod La Scalą byłyśmy nawet na 10 min przed czasem. Chciałyśmy wejść głównym wejściem, wśród wystrojonych pań i panów, ale odesłano nas. Musiałyśmy wejść bocznym wejściem. Nasze miejsca były na najwyższej loży w najdalszym, trzecim rzędzie. Ale nic to, byłyśmy w LA SCALI, jednej z najsłynniejszych oper na świecie, kolebce Pucciniego, Verdiego, Leoncavalla, gdzie występowały przez wieki największe sławy muzycznego świata Europy.
Opera była wspaniała. Soliści przepięknie śpiewali. Chóry cudowne. Scenografia bardzo dobra. Orkiestra świetna. Starałam się za bardzo nie sugerować ogólną opinią o tej operze i spojrzeć na nią możliwie obiektywnie. Nie udało mi się dostrzec jednak żadnych wad. Nie bez powodu miejsce to cieszy się tak ogromną renomą.
Jedyne mankamenty, które odczułam były natury czysto technicznej. Żeby widzieć cokolwiek na scenie musiałyśmy stać. Niby nic, mamy przecież młode nogi, to nie problem (szczególnie jeśli się zdejmie buty :). Jednak mimo wszystko chciałoby się rozsiąść wygodnie w fotelu, zamknąć oczy i zanurzyć w muzyce bez dodatkowych komplikacji, konieczność stania z pewnością temu nie sprzyjała. A propos foteli, ten kto je projektował nie przewidział chyba, że ludzie mają nogi... No bo nie było tam miejsca na kolana. Jeszcze pół biedy my, ale jeśli by tam miał usiąść jakiś chłopak... raczej by się nie pomieścił. Poza tym nie dano nam możliwości kupienia ulotki z librettem.
Oczywiście wszystko to tylko małe, nic nie znaczące uniedogodnienia, które z nadwyżką rekompensowane są wspaniałym spektaklem.
Podaję przepis na dostanie się do La Scali za 12 Euro:
1. Sprawdzić w internecie kiedy jest interesujące cię przedstawienie.
2. W dniu spektaklu od ok 15.00 kręcić się pod La Scalą aż zaczepi cię facet z listą.
3. Zapisać się na listę.
4. O godzinie wskazanej przez faceta stawić się przy kasie i odebrać bilety.
5. W między czasie przebrać się w najlepsze ciuchy i umalować na bóstwo*.
6. Na 15 min przed spektaklem przyjść i zająć miejsca w loży.
7. Rozkoszować się mistrzowskim wykonaniem, niebiańską muzyką i burżujską atmosferą Teatro alla Scala.
*to ostatnie nie dotyczy chłopaków.
poniedziałek, 7 marca 2011
niedziela, 6 marca 2011
Karnawał w Wenecji
Każdy o nim słyszał, każdy choć trochę kojarzy słynne maski weneckie, stroje z epoki Mozarta i tajemnicze kanały tego niezwykłego miasta.
Postanowiłyśmy z Zosią, że powinnyśmy pojechać i zobaczyć na własne oczy jak wygląda karnawał w Wenecji. Najlepszym terminem żeby to zrobić okazała się sobota 05.03.11. po pierwsze ze względu na to, że jest to ostatni weekend karnawału i dużo się dzieje, po drugie ze względu na naszych przyjaciół, którzy właśnie ten dzień wybrali na jednodniowy wypad do Wenecji z Lubliany, gdzie są na Erasmusie.
I tak oto wczoraj, 5 marca 2011 roku, pociągiem o 7.35 ze stacji Milano Centrale wyruszyłyśmy zobaczyć na własne oczy najsłynniejszą zabawę świata. Nie byłyśmy jedynymi, które wpadły na ten świetny pomysł. W zasadzie to w pociągu znalazłyśmy zapowiedź tego co będzie się działo na placu Św. Marka i na całej starówce Weneckiej tego dnia. W pociągu nie było gdzie usiąść. Nieprzytomne tłumy ludzi przewalały się przez pociąg w poszukiwaniu miejsc, my dwie wśród nich. Na początku naiwnie próbowałyśmy znaleźć dwa miejsca obok siebie. Fanaberie. Wzgardziwszy pojedynczymi miejscami pozostało nam w końcu malutkie, niewygodne krzesełko w przedsionku (takie rozkładane ze ścianki wagonu). Przez 4 godziny (planowo miały być 3,5) siedziałyśmy w tym przedsionku zamieniając się tylko ca jakiś czas miejscami - ja na krzesełku, Zosia na podłodze i odwrotnie. Wcale nie byłyśmy w najgorszej sytuacji, niektórzy musieli stać(!) praktycznie przez całą drogę.
Dojechałyśmy do Wenecji o 11.45 i tramwajem wodnym dopłynęłyśmy do placu Św Marka.
Ja się spodziewałam, że będą tłumy. W końcu w te dni przyjeżdżają tutaj ludzie z całego świata. Jednak póki nie zobaczyłyśmy i nie doświadczyłyśmy na własnej skórze, nie zdawałyśmy sobie sprawy co to znaczy "tłum ludzi z całego świata w Wenecji podczas karnawału".
A znaczy to, że nie da się za bardzo ruszyć w żadną stronę. Że jest się popychanym i przepychanym non stop. Że trzeba iść wraz z prądem ludzi tam gdzie oni, bo inaczej zostanie się stratowanym. Że gdzieniegdzie ruch ludzki jest prowadzony przez policjantów.
Ogólnie nic przyjemnego.
Zaczęłam dość mało optymistycznie, ale nie wyciągnijcie pochopnych wniosków. Generalnie wypad uważam za udany. Te wspaniałe stroje, piękne maski,... Niemniej zdarzyło się kilka rzeczy, które trochę nam psuło humor. Najpierw więc opiszę przykre te sprawy, żeby później móc skupić się na przyjemnych.
Nie podobało nam się, że żeby wejść do wszystkich kościołów trzeba coś płacić, np. 3 Euro. W Mediolanie nie płaci się za zwiedzanie kościołów. Nie udało nam się dostać do kościoła Św. Marka, bo kolejka była tak ogromna, że... no, bardzo duża.
W ogóle strasznie drogo. Poszliśmy całą czwórką do restauracji na obiad, ja, Zosia, Weronika i Bartosz. Ja z Zosią kupiłyśmy pizzę na pół, myślimy sobie "10,5 E na dwie osoby - bardzo korzystnie". Pizza była bardzo dobra. Kiedy otrzymaliśmy rachunek myśleliśmy, że kelner się pomylił, bo było na nim napisane 60 E... No dobrze, 10 za naszą pizzę i 2 x 12 za spaghetti dla Wery i Bartka. A reszta?...
po 2,5 E dla każdego za tak zwane "coperto" - to znaczy opłata za to że używaliśmy ich zastawy.
4,5 woda mineralna.
5 E ciastko tiramisu, które kupiłam (ok, faktem jest, że nie sprawdziłam ceny tego ciastka, ale nie spodziewałam się tego!).
do tego jeszcze 6,5 E za nie wiadomo co, chyba za napiwek...?
To nam trochę popsuło humor.
Ale nie do końca. Bo oglądanie pięknych strojów, w które byli poprzebierani ludzie wynagrodziło nam wieczne przepychanki z tłumem i horrendalne ceny w restauracjach.
A ludzie byli poprzebierani we wszystko. Najczęściej można było spotkać hrabiów i hrabianki z maskami weneckimi z XVIII wieku i w takich charakterystycznych pelerynach. Ale oprócz tego nie zabrakło: japonek, piratów, clownów, pajaców, supermanów, więźniów w pasiastych koszulach, turków w ogromnych turbanach, Meksykaninów w sombrero, truskawek, bananów i innych owoców, księżniczek, świni, czarownic, mumii, zombi, napompowanych grubasów, motylków, wróżek, niedźwiedzi polarnych, piesków, kotków, wszelkiego rodzaju zwierza czworonożnego, itp...
Miłe było to, że wszyscy oni bardzo chętnie pozowali do zdjęć.
Podobały mi się jeszcze takie potwory rodem z komiksów, które chodziły na nowej generacji szczudłach.
Oprócz przepięknych strojów na ulicach Wenecji można było podziwiać wszelkiego rodzaju przedstawienia.
Oto koncert gry na kieliszkach:
Podłamane trochę tym tłumem i zimnem, które dawało się coraz bardziej we znaki chciałyśmy wracać do Mediolanu pociągiem o 19.50. Na szczęście okazało się, że nie ma miejsc (ani siedzących, ani stojących). Kupiłyśmy więc bilety na pociąg o 5.15 nad ranem.
Dobrze się stało, że nie pojechałyśmy wcześniejszym pociągiem. Gdybyśmy wtedy wróciły wyniosłybyśmy z tego dnia zupełnie inne wspomnienia. Ponieważ dopiero po zmroku zaczęły się dziać naprawdę ciekawe rzeczy.
Po pierwsze było lepiej już choćby z tego względu, że tłum zelżał. Na placu Św. Marka ustawiono dużą scenę, na której popisywali się magicy, clowni i cyrkowcy. Udało nam się stanąć w świetnym miejscu, blisko sceny.
Zabawa oczywiście nie odbywała się tylko na placu Św. Marka. W wielu miejscach różnoracy artyści dawali swoje przedstawienia. Grupy muzyczne rozgrzewały publiczność do tańca i siebie nawzajem do improwizacji.
Popisy akrobatyczne z ogniem:
Towarzystwo po zmroku zmieniło swój skład. Zaczęła dominować młodzież poprzebierana dziwacznie i bez smaku. Już nikt nie krył się z piciem alkoholu. Po pewnym czasie stosy rozbitych butelek, śmieci i konfetti zaczęły zalegać na chodnikach.
O 24.00 ku naszemu zdziwieniu skończyły się występy na placu Św Marka (do tej pory bez przerwy organizatorzy zapewniali jakieś atrakcje). Chodziłyśmy po Weneckich uliczkach podziwiając w oknach sklepów piękne maski i stroje.
Co jakiś czas napotykałyśmy na jakiś zespół muzyczny, ale generalnie wszystko zaczęło cichnąć już o 1.00. Do 2.00 kręciłyśmy się jeszcze po starym mieście chłonąc piękno weneckich wąziutkich uliczek, zacumowanych gondoli kołyszących się lekko na wodzie, kamienic, podniszczonych od wiecznej wilgoci... Co pewien czas mijały nas grupki ludzi, rozchichotane panny w perukach i rozkloszowanych sukniach, chłopacy, którzy na ten dzień nie mieli oporów żeby założyć jedwabne pończochy i haftowane fraki. Prawie zupełnie jak w XVIII wieku. Zero samochodów.
Zanim wróciłyśmy na dworzec spotkałyśmy jeszcze taką oto fajną grupę muzyków:
Na dworcu chciałyśmy być dużo wcześniej, żeby na pewno mieć miejsca siedzące w drodze powrotnej. Od ok 2.30 czekałyśmy na dworcu na pociąg. Nie byłyśmy osamotnione, wielu imprezowiczów znalazło się w dokładnie takiej samej sytuacji jak my. Na całym dworcu, pod wszystkimi ścianami koczowali jacyś ludzie śpiąc lub rozmawiając. Było zimno.
W końcu o ok. 4.20 można było wejść do pociągu. Udało nam się znaleźć miejsca siedzące. Spałyśmy całą drogę powrotną.
Karnawał wenecki jest z pewnością imprezą jedyną w swoim rodzaju. Warto było pojechać, jednak przestrzegam tych, którzy chcieliby się kiedyś tam wybrać - bądźcie przygotowani na ogromne tłumy ludzi, na wysokie ceny, miejcie zaklepany nocleg, np. na kempingu, których tam nie brakuje. Warto zostać na wieczorne atrakcje, jednak koniecznie trzeba zabrać dużo ciepłych rzeczy. Takie są moje rady.
Postanowiłyśmy z Zosią, że powinnyśmy pojechać i zobaczyć na własne oczy jak wygląda karnawał w Wenecji. Najlepszym terminem żeby to zrobić okazała się sobota 05.03.11. po pierwsze ze względu na to, że jest to ostatni weekend karnawału i dużo się dzieje, po drugie ze względu na naszych przyjaciół, którzy właśnie ten dzień wybrali na jednodniowy wypad do Wenecji z Lubliany, gdzie są na Erasmusie.
I tak oto wczoraj, 5 marca 2011 roku, pociągiem o 7.35 ze stacji Milano Centrale wyruszyłyśmy zobaczyć na własne oczy najsłynniejszą zabawę świata. Nie byłyśmy jedynymi, które wpadły na ten świetny pomysł. W zasadzie to w pociągu znalazłyśmy zapowiedź tego co będzie się działo na placu Św. Marka i na całej starówce Weneckiej tego dnia. W pociągu nie było gdzie usiąść. Nieprzytomne tłumy ludzi przewalały się przez pociąg w poszukiwaniu miejsc, my dwie wśród nich. Na początku naiwnie próbowałyśmy znaleźć dwa miejsca obok siebie. Fanaberie. Wzgardziwszy pojedynczymi miejscami pozostało nam w końcu malutkie, niewygodne krzesełko w przedsionku (takie rozkładane ze ścianki wagonu). Przez 4 godziny (planowo miały być 3,5) siedziałyśmy w tym przedsionku zamieniając się tylko ca jakiś czas miejscami - ja na krzesełku, Zosia na podłodze i odwrotnie. Wcale nie byłyśmy w najgorszej sytuacji, niektórzy musieli stać(!) praktycznie przez całą drogę.
Dojechałyśmy do Wenecji o 11.45 i tramwajem wodnym dopłynęłyśmy do placu Św Marka.
Ja się spodziewałam, że będą tłumy. W końcu w te dni przyjeżdżają tutaj ludzie z całego świata. Jednak póki nie zobaczyłyśmy i nie doświadczyłyśmy na własnej skórze, nie zdawałyśmy sobie sprawy co to znaczy "tłum ludzi z całego świata w Wenecji podczas karnawału".
A znaczy to, że nie da się za bardzo ruszyć w żadną stronę. Że jest się popychanym i przepychanym non stop. Że trzeba iść wraz z prądem ludzi tam gdzie oni, bo inaczej zostanie się stratowanym. Że gdzieniegdzie ruch ludzki jest prowadzony przez policjantów.
Ogólnie nic przyjemnego.
Zaczęłam dość mało optymistycznie, ale nie wyciągnijcie pochopnych wniosków. Generalnie wypad uważam za udany. Te wspaniałe stroje, piękne maski,... Niemniej zdarzyło się kilka rzeczy, które trochę nam psuło humor. Najpierw więc opiszę przykre te sprawy, żeby później móc skupić się na przyjemnych.
Nie podobało nam się, że żeby wejść do wszystkich kościołów trzeba coś płacić, np. 3 Euro. W Mediolanie nie płaci się za zwiedzanie kościołów. Nie udało nam się dostać do kościoła Św. Marka, bo kolejka była tak ogromna, że... no, bardzo duża.
W ogóle strasznie drogo. Poszliśmy całą czwórką do restauracji na obiad, ja, Zosia, Weronika i Bartosz. Ja z Zosią kupiłyśmy pizzę na pół, myślimy sobie "10,5 E na dwie osoby - bardzo korzystnie". Pizza była bardzo dobra. Kiedy otrzymaliśmy rachunek myśleliśmy, że kelner się pomylił, bo było na nim napisane 60 E... No dobrze, 10 za naszą pizzę i 2 x 12 za spaghetti dla Wery i Bartka. A reszta?...
po 2,5 E dla każdego za tak zwane "coperto" - to znaczy opłata za to że używaliśmy ich zastawy.
4,5 woda mineralna.
5 E ciastko tiramisu, które kupiłam (ok, faktem jest, że nie sprawdziłam ceny tego ciastka, ale nie spodziewałam się tego!).
do tego jeszcze 6,5 E za nie wiadomo co, chyba za napiwek...?
To nam trochę popsuło humor.
Ale nie do końca. Bo oglądanie pięknych strojów, w które byli poprzebierani ludzie wynagrodziło nam wieczne przepychanki z tłumem i horrendalne ceny w restauracjach.
A ludzie byli poprzebierani we wszystko. Najczęściej można było spotkać hrabiów i hrabianki z maskami weneckimi z XVIII wieku i w takich charakterystycznych pelerynach. Ale oprócz tego nie zabrakło: japonek, piratów, clownów, pajaców, supermanów, więźniów w pasiastych koszulach, turków w ogromnych turbanach, Meksykaninów w sombrero, truskawek, bananów i innych owoców, księżniczek, świni, czarownic, mumii, zombi, napompowanych grubasów, motylków, wróżek, niedźwiedzi polarnych, piesków, kotków, wszelkiego rodzaju zwierza czworonożnego, itp...
Miłe było to, że wszyscy oni bardzo chętnie pozowali do zdjęć.
Podobały mi się jeszcze takie potwory rodem z komiksów, które chodziły na nowej generacji szczudłach.
Oto koncert gry na kieliszkach:
Podłamane trochę tym tłumem i zimnem, które dawało się coraz bardziej we znaki chciałyśmy wracać do Mediolanu pociągiem o 19.50. Na szczęście okazało się, że nie ma miejsc (ani siedzących, ani stojących). Kupiłyśmy więc bilety na pociąg o 5.15 nad ranem.
Dobrze się stało, że nie pojechałyśmy wcześniejszym pociągiem. Gdybyśmy wtedy wróciły wyniosłybyśmy z tego dnia zupełnie inne wspomnienia. Ponieważ dopiero po zmroku zaczęły się dziać naprawdę ciekawe rzeczy.
Po pierwsze było lepiej już choćby z tego względu, że tłum zelżał. Na placu Św. Marka ustawiono dużą scenę, na której popisywali się magicy, clowni i cyrkowcy. Udało nam się stanąć w świetnym miejscu, blisko sceny.
Zabawa oczywiście nie odbywała się tylko na placu Św. Marka. W wielu miejscach różnoracy artyści dawali swoje przedstawienia. Grupy muzyczne rozgrzewały publiczność do tańca i siebie nawzajem do improwizacji.
Popisy akrobatyczne z ogniem:
Towarzystwo po zmroku zmieniło swój skład. Zaczęła dominować młodzież poprzebierana dziwacznie i bez smaku. Już nikt nie krył się z piciem alkoholu. Po pewnym czasie stosy rozbitych butelek, śmieci i konfetti zaczęły zalegać na chodnikach.
O 24.00 ku naszemu zdziwieniu skończyły się występy na placu Św Marka (do tej pory bez przerwy organizatorzy zapewniali jakieś atrakcje). Chodziłyśmy po Weneckich uliczkach podziwiając w oknach sklepów piękne maski i stroje.
Co jakiś czas napotykałyśmy na jakiś zespół muzyczny, ale generalnie wszystko zaczęło cichnąć już o 1.00. Do 2.00 kręciłyśmy się jeszcze po starym mieście chłonąc piękno weneckich wąziutkich uliczek, zacumowanych gondoli kołyszących się lekko na wodzie, kamienic, podniszczonych od wiecznej wilgoci... Co pewien czas mijały nas grupki ludzi, rozchichotane panny w perukach i rozkloszowanych sukniach, chłopacy, którzy na ten dzień nie mieli oporów żeby założyć jedwabne pończochy i haftowane fraki. Prawie zupełnie jak w XVIII wieku. Zero samochodów.
Zanim wróciłyśmy na dworzec spotkałyśmy jeszcze taką oto fajną grupę muzyków:
Na dworcu chciałyśmy być dużo wcześniej, żeby na pewno mieć miejsca siedzące w drodze powrotnej. Od ok 2.30 czekałyśmy na dworcu na pociąg. Nie byłyśmy osamotnione, wielu imprezowiczów znalazło się w dokładnie takiej samej sytuacji jak my. Na całym dworcu, pod wszystkimi ścianami koczowali jacyś ludzie śpiąc lub rozmawiając. Było zimno.
W końcu o ok. 4.20 można było wejść do pociągu. Udało nam się znaleźć miejsca siedzące. Spałyśmy całą drogę powrotną.
Karnawał wenecki jest z pewnością imprezą jedyną w swoim rodzaju. Warto było pojechać, jednak przestrzegam tych, którzy chcieliby się kiedyś tam wybrać - bądźcie przygotowani na ogromne tłumy ludzi, na wysokie ceny, miejcie zaklepany nocleg, np. na kempingu, których tam nie brakuje. Warto zostać na wieczorne atrakcje, jednak koniecznie trzeba zabrać dużo ciepłych rzeczy. Takie są moje rady.
Subskrybuj:
Posty (Atom)