niedziela, 6 marca 2011

Karnawał w Wenecji

Każdy o nim słyszał, każdy choć trochę kojarzy słynne maski weneckie, stroje z epoki Mozarta i tajemnicze kanały tego niezwykłego miasta.

Postanowiłyśmy z Zosią, że powinnyśmy pojechać i zobaczyć na własne oczy jak wygląda karnawał w Wenecji. Najlepszym terminem żeby to zrobić okazała się sobota 05.03.11. po pierwsze ze względu na to, że jest to ostatni weekend karnawału i dużo się dzieje, po drugie ze względu na naszych przyjaciół, którzy właśnie ten dzień wybrali na jednodniowy wypad do Wenecji z Lubliany, gdzie są na Erasmusie.

 I tak oto wczoraj, 5 marca 2011 roku, pociągiem o 7.35 ze stacji Milano Centrale wyruszyłyśmy zobaczyć na własne oczy najsłynniejszą zabawę świata. Nie byłyśmy jedynymi, które wpadły na ten świetny pomysł. W zasadzie to w pociągu znalazłyśmy zapowiedź tego co będzie się działo na placu Św. Marka i na całej starówce Weneckiej tego dnia. W pociągu nie było gdzie usiąść. Nieprzytomne tłumy ludzi przewalały się przez pociąg w poszukiwaniu miejsc, my dwie wśród nich. Na początku naiwnie próbowałyśmy znaleźć dwa miejsca obok siebie. Fanaberie. Wzgardziwszy pojedynczymi miejscami pozostało nam w końcu malutkie, niewygodne krzesełko w przedsionku (takie rozkładane ze ścianki wagonu). Przez 4 godziny (planowo miały być 3,5) siedziałyśmy w tym przedsionku zamieniając się tylko ca jakiś czas miejscami - ja na krzesełku, Zosia na podłodze i odwrotnie. Wcale nie byłyśmy w najgorszej sytuacji, niektórzy musieli stać(!) praktycznie przez całą drogę.

Dojechałyśmy do Wenecji o 11.45 i tramwajem wodnym dopłynęłyśmy do placu Św Marka.
Ja się spodziewałam, że będą tłumy. W końcu w te dni przyjeżdżają tutaj ludzie z całego świata. Jednak póki nie zobaczyłyśmy i nie doświadczyłyśmy na własnej skórze, nie zdawałyśmy sobie sprawy co to znaczy "tłum ludzi z całego świata w Wenecji podczas karnawału".

A znaczy to, że nie da się za bardzo ruszyć w żadną stronę. Że jest się popychanym i przepychanym non stop. Że trzeba iść wraz z prądem ludzi tam gdzie oni, bo inaczej zostanie się stratowanym. Że gdzieniegdzie ruch ludzki jest prowadzony przez policjantów.
Ogólnie nic przyjemnego.


Zaczęłam dość mało optymistycznie, ale nie wyciągnijcie pochopnych wniosków. Generalnie wypad uważam za udany. Te wspaniałe stroje, piękne maski,... Niemniej zdarzyło się kilka rzeczy, które trochę nam psuło humor. Najpierw więc opiszę przykre te sprawy, żeby później móc skupić się na przyjemnych.

Nie podobało nam się, że żeby wejść do wszystkich kościołów trzeba coś płacić, np. 3 Euro. W Mediolanie nie płaci się za zwiedzanie kościołów. Nie udało nam się dostać do kościoła Św. Marka, bo kolejka była tak ogromna, że... no, bardzo duża.
W ogóle strasznie drogo. Poszliśmy całą czwórką do restauracji na obiad, ja, Zosia, Weronika i Bartosz. Ja z Zosią kupiłyśmy pizzę na pół, myślimy sobie "10,5 E na dwie osoby - bardzo korzystnie". Pizza była bardzo dobra. Kiedy otrzymaliśmy rachunek myśleliśmy, że kelner się pomylił, bo było na nim napisane 60 E... No dobrze, 10 za naszą pizzę i 2 x 12 za spaghetti dla Wery i Bartka. A reszta?...
po 2,5 E dla każdego za tak zwane "coperto" - to znaczy opłata za to że używaliśmy ich zastawy.
4,5 woda mineralna.
5 E ciastko tiramisu, które kupiłam (ok, faktem jest, że nie sprawdziłam ceny tego ciastka, ale nie spodziewałam się tego!).
do tego jeszcze 6,5 E za nie wiadomo co, chyba za napiwek...?

To nam trochę popsuło humor.
Ale nie do końca. Bo oglądanie pięknych strojów, w które byli poprzebierani ludzie wynagrodziło nam wieczne przepychanki z tłumem i horrendalne ceny w restauracjach.




A ludzie byli poprzebierani we wszystko. Najczęściej można było spotkać hrabiów i hrabianki z maskami weneckimi z XVIII wieku i w takich charakterystycznych pelerynach. Ale oprócz tego nie zabrakło: japonek, piratów, clownów, pajaców, supermanów, więźniów w pasiastych koszulach, turków w ogromnych turbanach, Meksykaninów w sombrero, truskawek, bananów i innych owoców, księżniczek, świni, czarownic, mumii, zombi, napompowanych grubasów, motylków, wróżek, niedźwiedzi polarnych, piesków, kotków, wszelkiego rodzaju zwierza czworonożnego, itp...







Miłe było to, że wszyscy oni bardzo chętnie pozowali do zdjęć.
Podobały mi się jeszcze takie potwory rodem z komiksów, które chodziły na nowej generacji szczudłach.




Oprócz przepięknych strojów na ulicach Wenecji można było podziwiać wszelkiego rodzaju przedstawienia.
Oto koncert gry na kieliszkach:




Podłamane trochę tym tłumem i zimnem, które dawało się coraz bardziej we znaki chciałyśmy wracać do Mediolanu pociągiem o 19.50. Na szczęście okazało się, że nie ma miejsc (ani siedzących, ani stojących). Kupiłyśmy więc bilety na pociąg o 5.15 nad ranem.

Dobrze się stało, że nie pojechałyśmy wcześniejszym pociągiem. Gdybyśmy wtedy wróciły wyniosłybyśmy z tego dnia zupełnie inne wspomnienia. Ponieważ dopiero po zmroku zaczęły się dziać naprawdę ciekawe rzeczy.
Po pierwsze było lepiej już choćby z tego względu, że tłum zelżał. Na placu Św. Marka ustawiono dużą scenę, na której popisywali się magicy, clowni i cyrkowcy. Udało nam się stanąć w świetnym miejscu, blisko sceny.



Zabawa oczywiście nie odbywała się tylko na placu Św. Marka. W wielu miejscach różnoracy artyści dawali swoje przedstawienia. Grupy muzyczne rozgrzewały publiczność do tańca i siebie nawzajem do improwizacji.
Popisy akrobatyczne z ogniem:


Towarzystwo po zmroku zmieniło swój skład. Zaczęła dominować młodzież poprzebierana dziwacznie i bez smaku. Już nikt nie krył się z piciem alkoholu. Po pewnym czasie stosy rozbitych butelek, śmieci i konfetti zaczęły zalegać na chodnikach.

O 24.00 ku naszemu zdziwieniu skończyły się występy na placu Św Marka (do tej pory bez przerwy organizatorzy zapewniali jakieś atrakcje). Chodziłyśmy po Weneckich uliczkach podziwiając w oknach sklepów piękne maski i stroje.






Co jakiś czas napotykałyśmy na jakiś zespół muzyczny, ale generalnie wszystko zaczęło cichnąć już o 1.00. Do 2.00 kręciłyśmy się jeszcze po starym mieście chłonąc piękno weneckich wąziutkich uliczek, zacumowanych gondoli kołyszących się lekko na wodzie, kamienic, podniszczonych od wiecznej wilgoci... Co pewien czas mijały nas grupki ludzi, rozchichotane panny w perukach i rozkloszowanych sukniach, chłopacy, którzy na ten dzień nie mieli oporów żeby założyć jedwabne pończochy i haftowane fraki. Prawie zupełnie jak w XVIII wieku. Zero samochodów.


Zanim wróciłyśmy na dworzec spotkałyśmy jeszcze taką oto fajną grupę muzyków:



Na dworcu chciałyśmy być dużo wcześniej, żeby na pewno mieć miejsca siedzące w drodze powrotnej. Od ok 2.30 czekałyśmy na dworcu na pociąg. Nie byłyśmy osamotnione, wielu imprezowiczów znalazło się w dokładnie takiej samej sytuacji jak my. Na całym  dworcu, pod wszystkimi ścianami koczowali jacyś ludzie śpiąc lub rozmawiając. Było zimno.


W końcu o ok. 4.20 można było wejść do pociągu. Udało nam się znaleźć miejsca siedzące. Spałyśmy całą drogę powrotną.

Karnawał wenecki jest z pewnością imprezą jedyną w swoim rodzaju. Warto było pojechać, jednak przestrzegam tych, którzy chcieliby się kiedyś tam wybrać - bądźcie przygotowani na ogromne tłumy ludzi, na wysokie ceny, miejcie zaklepany nocleg, np. na kempingu, których tam nie brakuje. Warto zostać na wieczorne atrakcje, jednak koniecznie trzeba zabrać dużo ciepłych rzeczy. Takie są moje rady.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz