piątek, 15 października 2010

Dwie turystki na policji

Jak pewnie niektórzy z was wiedzą moja przygoda z Mediolanem rozpoczęła się w Gdańsku dosyć nieprzyjemnie a mianowicie zostałyśmy niestety oszukane podczas wynajmu mieszkania przez internet. Zgłosiłyśmy to na policji w Polsce. Teraz przyszła kolej na zmierzenie się z policją włoską...

Przed wejściem na posterunek policji stoi kilku umundurowanych, przystojnych Włochów. Po krótkim wyjaśnieniu w jakiej sprawie przychodzimy wskazali nam poczekalnię. Widząc ich uśmiechy i pobłażliwe spojrzenia czułyśmy się w tym miejscu jak jakieś zabłąkane istoty, turystki, które pomyliły posterunek policji z jakimś muzeum. Przygotowane psychicznie na długie czekanie (wyciągnęłyśmy wnioski z doświadczeń na polskim komisariacie:) usadowiłyśmy się na krzesłach i czekałyśmy. Czkałyśmy chyba ponad pół godziny. Po pół godzinie przyszedł pan policjant i powiedział nam, że nie ma tłumacza, który tłumaczyłby z angielskiego na włoski i że mamy przyjść jutro rano, bo tłumacz pracuje do 14.00 (rzecz działa się po południu, 13 października).
Nic to!
Nie takie rzeczy trzeba znieść mężnie w polskich urzędach. Nie tracąc pogody ducha powędrowałyśmy na miasto zająć się innymi ważnymi sprawami.

Następnego dnia przyszłyśmy na posterunek przed 11.00. W poczekalni było tym razem więcej ludzi: jakiś starszawy Włoch który prowadzi przez telefon bardzo wzburzoną rozmowę, zdenerwowany blondyn po czterdziestce, który najwyraźniej nie bardzo dogaduje się z policjantami, młoda dziewczyna i jeszcze kilka osób. Wymieniłyśmy z Zosią porozumiewawcze spojrzenia, bo czekanie zapowiadało się dużo dłuższe niż wczoraj. W pewnym momencie Zosia zwróciła mi uwagę na blondyna "Posłuchaj, przecież on mówi po polsku..." Rzeczywiście, pan rozmawiał przez telefon po polsku. Gdy mężczyzna zorientował się, że również jesteśmy z Polski nawiązała się oczywiście bardzo uprzejma i miła rozmowa. Za granicą każdy Polak jest sobie bratem, niezależnie od wieku, stanu cywilnego czy przekonań politycznych. Szkoda że w kraju tak nie ma... Na prawdę szkoda.

Tak czy inaczej okazało się, że panu ukradziono wszystkie dokumenty i musi wypełnić formularz opisujący kradzież. Formularz jest po angielsku. Wypełniony musi być również po angielsku. A pan nie zna angielskiego...

Teraz jak sobie o tym myślę, to on miał naprawdę szczęście, że trafił na nas, że ja i Zosia byłyśmy na posterunku policji w Mediolanie dokładnie tego samego dnia i o tej samej porze, bo gdyby nie to...no.. byłoby krucho.

Tłumaczyłyśmy mu co jest napisane w formularzu i wypełniłyśmy mu go po angielsku. Radochy przy tym było co niemiara, bo zdawałyśmy sobie sprawę jak bezowocne są te działania. Ale przynajmniej z tym papierem pan może się ubiegać o wydanie dokumentów w Polsce. Oczywiście w międzyczasie kolejka za nami zrobiła się potężna. Czekaliśmy później jeszcze następne kilkadziesiąt minut. Policjanci widząc, że współpracujemy z panem i dogadujemy się z nim w jednym języku pomyśleli, że przyszliśmy razem w tej samej sprawie. Dlatego przez dłuższy czas nie otrzymywałyśmy żadnych informacji na nasz temat. Gdy wyjaśniłyśmy, że mamy osobną sprawę policjant powiedział, że tłumacz jeszcze nie przyszedł i że mamy czekać (było wtedy już po 12.00) Żeby zając się czymś pożytecznym uczyłyśmy się z fiszek włoskich słówek. Takie czekanie w urzędach może przynosić naprawdę dobre owoce:)

Kiedy w końcu nas zawołali do pokoju na rozmowę było dobrze po 12. Policjant, który miał spisać nasz protokół był na oko po 60 i chyba po raz pierwszy w życiu widział komputer na oczy. W dodatku nie umiał mówić. Tylko i wyłącznie krzyczał. Pani, która tłumaczyła mu na włoski nasz angielski miała do niego anielską cierpliwość. Chyba z 6 razy musiała mu powtórzyć nazwę ulicy na której mieszkamy obecnie.

tłumacz: -Via Montessori.
the policeman:  -Via Montesstori? 

tłumacz: -No, Montessori.
-Montesgnori...?
-Montessori.
- Montessoti...?, Montessari........???
-No, m......o.......n......  (i tak dalej..)

a później numer:
-14?,
-Si, 14.
-Alloooora... 14. Via .(stukanie na klawiaturze komputera)...montesstori ....14....
-No, Questa e via Montessori.
-Aaaa, via Montessori, alora, non......(długi słowotok po włosku)....Numero 14?
-14, si.
- numero......(stukanie znowu)....14.......

Tak mniej więcej wyglądało spisywanie naszego raportu. Czasem lepiej, czasem trochę gorzej, ale podobnie.

Kiedy nareszcie wyszłyśmy z posterunku było ok 13.30. Byłyśmy głodne i już trochę zmęczone, ale miałyśmy poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
I chociaż szansa, że odzyskamy nasze pieniądze wzrosła o 0.01% - taka przygoda trochę to rekompensuje :)

MORAŁ:
Nie można brać włoskich urzędów na serio. Jeśli się w tym względzie nie wyluzuje - można zwariować.

2 komentarze:

  1. Odkryłaś przed nami swój kolejny talent - świetnie napisane!!! xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do tych Polaków za granicą to jednak radziłabym Ci być ostrożna. Owszem, w takich sytuacjach jak ta, możesz liczyć na czyjąś pomoc, ale to różnie bywa. Ja sama nawet będąc tak krótko za granicą zdążyłam się o tym przekonać.

    OdpowiedzUsuń